środa, 27 maja 2015

122. Podbój stolicy

Od dawien dawna planowaliśmy wyjazd do Warszawy. Głównie po to żeby odwiedzić mieszkającą tam już milion lat ciotkę, ale nie zaszkodziło również pozwiedzać co nie co. W końcu stolica, miasto życia i kosmicznych korków. Wybraliśmy się busem wydając dwa razy więcej na bilety które mogliśmy kupić tydzień wcześniej - oczywiście taniej o połowę. W dalszym ciągu był to chyba najtańszy z najtańszych dostępnych nam środków transportu (tańszy był chyba tylko rower).
Mieliśmy nawet ambitne plany zwiedzenia ambitnych miejsc. Ostatecznie zwiedziliśmy kilka znanych i polecanych....knajp. Ale o tym później.

Z autobusu wysiedliśmy gdzieś w Warszawie (na pewno nie było to centrum). Musieliśmy zatem skorzystać z metra, które dla nas było niczym atrakcja turystyczna. Pojawił się problem z obsługą maszyn do sprzedaży biletów. Zdenerwował mnie fakt, że nie mogłam kupić biletu ulgowego i normalnego za jednym razem. Poczułam się jak wieśniak próbując włożyć kartę płatniczą do czytnika kart miejskich. Kiedy już pokonałam maszynę z biletami pojawił się kolejny przeciwnik - bramki do metra. Albo jestem zacofana, albo po prostu za stara na takie rzeczy. Niby miasto jak każde inne. W sumie to nic nadzwyczajnego na pierwszy rzut oka nie odnotowałam. Jednak kiedy doczołgaliśmy się w końcu do osiedla na którym mieszka ciotka omal nie wyszliśmy z siebie. Pilnie strzeżone osiedle, wszędzie stalowe bramy zabezpieczone kodem. Zakodowanym kodem którego nawet Dawid nie umiał odkodować. Po kilku próbach w końcu udało nam się wejść przez bramę główną na teren osiedla i to tylko dlatego, że jakiś facet akurat wychodził. Kiedy próbowaliśmy dostać się na klatkę schodową już nie mieliśmy tyle szczęścia. Bałam się że nawet przy wejściu do windy będziemy musieli wpisać kod.

Zostaliśmy przekarmieni. Żeby ruszyć się z miejsca postanowiliśmy w czwórkę wyprowadzić psa ciotki na spacer. Dostaliśmy dwa zadania: pies miał zrobić kupę i miał nic nie jeść (ponieważ był to pies-zjadacz-wszystkiego-co-napotka-na-drodze). Mission failed.


Nie mogliśmy sobie poradzić z psem więc pojechaliśmy w głąb miasta pozwiedzać. Byliśmy w Muzeum Powstania Warszawskiego i...i na tym koniec. Przez chwilę jeszcze oglądaliśmy facetów myjących okna wieżowca, licząc na to że spadną albo przynajmniej odczepi im się wiadro z wodą.

Agata przygotowała sobie listę klubów które chciała skontrolować. Pierwszy był pies czy suka. Niby fajnie ale barman to taki trochę bucowaty był. Byliśmy jeszcze w świecie miliona piw - Piw Paw. Na mnie największe wrażenie zrobił bar Kita Koguta, bowiem zostałam poczęstowana darmową wodą i popcornem. Popcorn skradł moje serce.

Warszawa to spoko miasto. Mogłabym tam zamieszkać bo nie mam samochodu a komunikacja miejska jest dużo lepiej zorganizowana (i tańsza!) niż w Katowicach. Jednak żeby tam zamieszkać musiałabym wziąć kredyt na jakieś pół miliona.

Jeszcze nie skończyłam studiów i jeszcze nie wyszłam za mąż. Jak się skończy ten horror i przestanę myśleć o bukietach, jedzeniu, pieniądzach, butach, życiu, przyszłości, kilogramach, hotelach to w końcu zacznę skupiać się na innych rzeczach. Ślub to wspaniały dzień na który czekam już od chwili kiedy zaczęłam myśleć. Szkoda tylko że nie zapłaciłam komuś żeby zorganizował wszystko za mnie.